Owsianko
Raczkuje
Dołączył: 08 Sty 2010
Posty: 9 Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/4
Płeć: |
|
Come back |
|
Kiedy to było? Miesiąc, rok, parę dni temu? Co mógłbym jej ofiarować teraz? Mój biologiczny chronometr tyka, zwolnione reakcje, minuty, godziny zmielone przez dni, stepują po mnie. Świat jest zagadką, błyskiem źrenic trefnisia, więc muszę wyjechać, więc wyruszam.
Przekleństwo mojej wolności polega na tym, że nie potrafię przestać o niej mówić. Jakby to powracanie cokolwiek zmieniało, nabierało sensu! Ale nie. Obawiam się, że nic z tych rzeczy. Nie wskrzeszą jej żadne moje dywagacje. Mam nadzieję, że o niej zapomnę.
*
Ostatecznie tyle jest innych kobiet. Czekają, lecz czy mógłbym być dla nich interesującym obiektem? Tuziny dziewczyn, a każda bez jej uroku. Nie mam ochoty na ich poznawanie. Randki budzą mój sprzeciw. Nie mam ochoty na cierpliwe słuchanie uroczych kłamstw, wymówek, plotek wypowiadanych półszeptem, zwiewnym szwargotem intymnych afer. Tak wiele jest innych kobiet, różnych od niej, chętnych zdobywania mężczyzny, którego by hodowały na wzór i podobieństwo swoich wyobrażeń, stuprocentowych babonów zdolnych do odfajkowania flirtu, całe mnóstwo dziewczyn marzących o „gdzietechłopach” przyszpilonych do pantofla, wyselekcjonowanych spośród miliona, że myśląc o nich, martwię się, czy kogoś nie poznała i błądzę ulicami.
Odwiedzam bary, knajpy, mroczne zaułki w padającym deszczu. Miasto szydzi ze mnie, traktuje jak obcego, nieprzyjaźnie, wrogo. Nie rozumiem, skąd się to bierze. Chyba stąd, że zwykło witać mnie przytroczonego do niej. Wtulona we własne wspomnienia, może w innym mieście ma identyczne problemy, nie umie im zaradzić, odczuwa ból z powodów, co do których mój stosunek jest mało przychylny: moja tolerancja kończy się tam, gdzie drałuje zazdrość.
*
Jej oczy, charme, uśmiech, przyzwolenie na pieszczoty, swobodne błądzenia rąk, moje trafiania w miejsca sprawiające, że drży, że jest piękna, oddana i wyzwolona. Przez jej ciało przebiegają dreszcze: nerwy, ułożone w jednolity system połączonych naczyń, współbrzmią z moimi. Miasto dyszy nieprzerwanym rytmem urojonej namiętności. Wołam w czeluście bloków kamiennej dzielnicy przypuszczając, że mnie słyszy. Lecz ściany są milczące, dyskretne i niedostępne.
Gdzie jesteś, kiedy wrócisz, krzyczę w miejscach, dokąd prowadziły nas telefony. Myślę z uporem, że co było, to przeszło, nie ma dni, lat, miesięcy, nastąpił kres, nowy etap, mogłem przewidzieć, jak się to skończy. Place, inne nazwy wąskich ulic, parki z odmalowanymi ławeczkami, drzewa bez liści zwiastujących ciepło, jej wargi soczyste słodyczą kaprysu i ludzie, chyżo uciekający przed deszczem, wystawy przeładowane niedostępną feerią zbyteczności, inkrustowane przedmiotami zawiniętymi w światło neonów, ten sam, co zwykle, nastrój niepokojących preludiów, zerwań i przeprosin, te same iluzje, świergot wystraszonych wróbli, zmoczonych czekaniem na skroplony antrakt, te same sylwetki omijające kałuże. Ich nasączone wodą twarze, kobiety w zabłoconych kozaczkach z wyprzedaży. Nieprzemakalne, słabe, czego się nie da stwierdzić przed rozebraniem, ich podszyte wiatrem kurtki, ich dłonie zniszczone dźwiganiem niespodzianek.
*
Poznaję; oto jestem świadkiem mijających obrazów, impresyjnych wedut żywcem przeniesionych z innego świata, świata bez niej.
|
|